Strzelał tak, żeby zabić*** Rok temu o tej porze 90-tysięczny Hawierzów wyglądał jak wymarły. Nie odbywały się żadne imprezy kulturalne i sportowe. Zamknięte były dyskoteki. Flagi zostały spuszczone do połowy masztów. Na wietrze łopotały czarne kiry. W westybulu Ratusza płonęły świece. Ścianę wokół portretu Martina Balšána przykrywało czarne sukno. Była też informacja, kim był wiceprezydent, kiedy się urodził i kiedy zmarł. Więcej pisać nie było trzeba. Wszyscy mieszkańcy i urzędnicy z Hawierzowa doskonale wiedzieli, jak zginął 32-letni „náměstek primátorky". Wszyscy zastanawiali się też, jak to się stało, że Pavel Slíva, kiedyś podobno dobry, pracowity człowiek i wzorowy ojciec, dopuścił się takiej strasznej zbrodni! Niektórzy usprawiedliwiali jego desperację, większość jednak potępiała człowieka: — Nie ma takiej rzeczy, za którą wolno zabić. A już na pewno nie dla pieniędzy! Wiceprezydent Hawierzowa był pierwszym zamordowanym politykiem w historii Republiki Czeskiej, więc media komentowały to, co stało się w Ratuszu, na okrągło przez kilka tygodni. Martin Balšán miał dopiero 32 lata. Osierocił żonę i 7-letnią córkę. — To cios — ciężko wzdychał hawierzowski radny Edward Heczko. *** Szalony plan podwójnego zabójstwa postał w głowie 48-letniego Pavela Slívy — na początku lat 90. dyrektora Służb Technicznych w Hawierzowie, a potem bezrobotnego, który procesował się z miastem o większe pieniądze za akcje pracownicze spółki. Gdy przegrał wszystkie sprawy w sądzie i został z długami, zaplanował zemstę na urzędnikach. W poniedziałek 18 września 2006 roku przed południem Slíva odwiedził ostrawską kancelarię Ivany Kabzanovej — 55-letniej adwokatki, która prowadziła dla Hawierzowa sprawy majątkowe związane z akcjami. Wyjął z teczki pistolet i z zimną krwią zabił ją dwoma strzałami. Następnie spokojnie opuścił kamienicę, wsiadł do samochodu i pojechał do Urzędu Miejskiego w Hawierzowie, gdzie właśnie trwała ostatnia w tej kadencji sesja rady. Jak gdyby nigdy nic wszedł na salę obrad, rozejrzał się, przywitał z kilkoma dawnymi znajomymi i zajął miejsce przy jednym ze stołów. Gdy zobaczył, że wiceprezydent wychodzi na zaplecze porozmawiać przez komórkę, poszedł za nim. Tym razem oddał cztery strzały — trzy w 32-letniego wiceprezydenta i jeden w swoją skroń. Szaleniec zginął na miejscu, a Martin Balšán konał kilkanaście minut leżąc w kałuży krwi. Gdy Petra Balšán odebrała komórkę i dowiedziała się, że jej mąż został postrzelony, od razu pojechała do Ratusza. Policjanci nie wpuścili jej jednak na salę. — Dajcie mi chociaż przez chwilę potrzymać go za rękę — szlochała pod drzwiami urzędu. *** Pavel Slíva wszystko dokładnie zaplanował. Broń ČZ kaliber 9 mm posiadał legalnie. Strzelał tak, żeby zabić. Do kobiety oddał dwa strzały. Każdy z nich był śmiertelny. Do wiceprezydenta strzelał trzy razy, z czego dwa były śmiertelne. Policja podejrzewała, że wiceprezydent Balšán zginął trochę przez przypadek, w „zastępstwie" nieobecnego na sesji szefa Służb Technicznych Vojtěcha Kozáka, który tego dnia wziął wolne, bo... bolał go ząb. — Wiceprezydent zajmował się co prawda sprawami ekonomicznymi, ale z problemami Pavela Slívy nie miał nic wspólnego — wyjaśnia policjant badający sprawę. Szef Służb Technicznych przyznaje, że gdyby poszedł na sesję, pewnie to on teraz leżałby w trumnie. Tym bardziej, że gdy zabójca pojawił się na sali obrad, pytał o niego. — Mogłem marnie skończyć — przekonuje Kozák. — Balšán by przypadkowym celem — uważa też radny Karel Sachmerda, który znał i wiceprezydenta i jego zabójcę. Tego drugiego ostatni raz widział trzy miesiące temu. Skarżył mu się, że ma długi. — Nosił ze sobą grubą aktówkę, w której trzymał cały swój rzekomy majątek — wszystkie papiery związane z akcjami - wspomina radny. *** — To była normalna rodzina — mówi Janina Byrtusová, sąsiadka desperata. — Gdy dowiedziałam się, co się stało zadzwoniłam do nich, bo nie mogłam uwierzyć. Żona już nie odbierała. Musiała wiedzieć, że Pavel nie żyje. — Mąż strasznie przeżył to, jak się go pozbyli koledzy z technicznych służb. Miał wizję rozwoju firmy, pomysły, a oni nie dość, że nie dali mu korony, to jeszcze wyrzucili go z pracy. Zadręczał się tym — mówiła żona zabójcy. — Po odejściu z firmy miał dużo czasu. Remontował stary domek. Cieszył się małą wnuczką. Ale też dręczyły go brak pracy i długi — dodaje sąsiadka. — Czekał aż zakończy się spór z miastem i wreszcie się odkuje. Liczył, że dostanie tyle pieniędzy z akcji, ile mu się należy. Prezydent Hawierzowa Milada Halíková mówiła, że Slíva żył w nierealnym świecie. — Miał akcje warte 104 tys. koron, a chciał za nie 5-6 mln koron — przekonywała pani prezydent. Do dzisiaj nie wyjaśniono, czemu ostrawska policja po morderstwie prawniczki nie zawiadomiła funkcjonariuszy z Hawierzowa, aby powstrzymali mordercę, który jechał na sesję, tylko sami udali się w pościg. Gdy dotarli do Ratusza, było już po wszystkim.
|
reklama
|
Szkoda tych ludzi, współczuję ich rodziną. Chciałbym jednak, by tę wiadomość przeczytał każdy "ważny" urzędniczyna w Polsce.
wypijmy za błędy.
po polskich urzędnikach nikt by nie płakał...
Dodaj komentarz