, czwartek 2 maja 2024
Został symboliczny krzyż
Milan Pěgřimek (z lewej) i zmarły podczas wyprawy Wiesław Chrząszcz. fot. Archiwum Milana Pěgřimka/Głos Ludu 



Dodaj do Facebook

Został symboliczny krzyż

Wspinacz Milan Pěgřimek, współtowarzysz zmarłego na Mount Evereście Wiesława Chrząszcza ze Stonawy na Zaolziu, w tym tygodniu wrócił z Himalajów do domu w Cierlicku. Lżejszy o jedenaście kilogramów, smutny, że przyjechał sam... — Ciągle nie mogę oswoić się z myślą, że wróciłem bez Wiesława — kręcił głową, kiedy następnego dnia spotkał się z nami. Na widokówce przedstawiającej Everest (8848 m n.p.m.) wskazuje palcem miejsce na wysokości 7 060 m, gdzie na zawsze został wspinacz ze Stonawy.
„Głos Ludu” jest pierwszą gazetą, której Pěgřimek udzielił wywiadu po powrocie z tragicznej wyprawy na najwyższą górę świata.

Podobno Wiesława Chrząszcz nie czuł się dobrze?
— Nie, to nieprawda. Nic nie wskazywało na to, że coś jest nie w porządku. 18 maja mieliśmy dzień wolny. Dzień wcześniej dotarliśmy do obozu, a 19 maja chcieliśmy ruszyć dalej. Według prognozy przez kilka dni miała być ładna pogoda, zamierzaliśmy więc – może nie wprost zdobyć Mount Everest – ale w każdym razie dotrzeć gdzieś dalej. Wiesław całe popołudnie gotował. Robiliśmy zapasy na następny dzień. Mam go na zdjęciach, na kamerze wideo – chyba na półtora godziny przed śmiercią. Potem położyliśmy się spać. Zarejestrowałem, że Wiesław wyszedł z namiotu – myślałem, że za potrzebą – i zasnąłem. Obudziłem się, kiedy przetoczył się na mnie (namiot stał trochę z ukosa, a Wiesław leżał zaraz obok mnie). Powiedziałem mu, by się posunął. Powtórzyłem to raz jeszcze, nie doczekawszy się żadnej reakcji. Wtedy spojrzałem na niego – i widziałem, że jest źle. Nie dawał znaków życia. Wyskoczyłem z namiotu i wezwałem na pomoc Kanadyjczyków, którzy mieli butle z tlenem, a jeden z nich miał skończony kurs medyczny. Robiliśmy masaż serca, dawaliśmy mu tlen, Kanadyjczyk dał mu zastrzyki z adrenaliny. Wszystko to konsultował przez telefon satelitarny z lekarzem wyspecjalizowanym w medycynie górskiej. Nie dało to żadnych efektów.

Jak wygląda pogrzeb na takiej wysokości?
— Z Wiesławem umówiliśmy się zaraz na początku wyprawy, że jeżeli jeden z nas umrze w Himalajach, to ten drugi go tam zostawi. Był jednak problem z chińskimi przepisami. Zgodnie z nimi, ciała osób, które umrą na wysokości niższej niż 8000 m, ściąga się na dół. I płaci się za to 15 tys. dolarów. Musiałem długo przekonywać komendanta bazy, by zezwolił na pogrzebanie Wiesława w górach. Z jego telefonu satelitarnego dzwoniłem do córki Wiesława – Alicji. To ona pierwsza dowiedziała się ode mnie o śmierci ojca. Powiedziała komendantowi, że rodzina życzy sobie, by ciało zostało pod Mount Everestem. Pogrzeb był zaraz następnego dnia, 19 maja. Nie był to, oczywiście, pogrzeb w chrześcijańskim pojęciu, choć zrobiłem przynajmniej symboliczny krzyż z bambusa. Ciało Wiesława zapakowaliśmy do dwóch namiotów, lama buddyjski odmówił nad nim modlitwy i zrzuciliśmy ciało do szczeliny skalnej. Przynajmniej w ten sposób go pogrzebaliśmy. Bo tam, wysoko w górach, ciała ludzi leżą nawet koło szlaków, nie da się tam wykopać grobu.

Jaki był przebieg waszej ekspedycji do momentu, kiedy zmarł Wiesław Chrząszcz?
— W tym roku himalaistom nie sprzyjała pogoda. Prognozy nie sprawdzały się – kiedy miało być ładnie, było brzydko. Monsun przyszedł o jakiś tydzień wcześniej, niż zwykle. Wtedy na dole pada deszcz, a w górach sypie śnieg. Są lawiny, jest niebezpiecznie. Nie da się iść na szczyt. Teraz sezon wiosenny już się skończył. Sprawdziły się natomiast nasze przypuszczenia, że Chiny otworzą granice Tybetu na początku kwietnia. Najpierw musieliśmy zdobyć wizy. Agencja załatwiała je dla całej grupy, liczącej czternaście osób. Byli w niej Kanadyjczycy, Niemiec, Polka, Hiszpan, Włoch. Z tej grupy dwie osoby zostały w górach – prócz Wiesława również młody Niemiec. Miał bardzo dobre wyposażenie, dobrą kondycję. Udało mu się zdobyć szczyt, lecz zginął w drodze powrotnej. U nas wszystko przebiegało normalnie, stopniowo aklimatyzowaliśmy się na poszczególnych wysokościach. Pod Mount Everestem wygląda to tak, że najpierw samochodami dociera się do bazy na wysokości 5 200 m n.p.m. Tam beczki z zapasami ładuje się na jaki, które niosą je do obozu na wysokości 6 400 m. Potem rozbija się obozy na poszczególnych wysokościach. Wiesław zmarł 18 maja w obozie na wysokości 7060 m.

Po śmierci Wiesława Chrząszcza nie próbował pan już zdobyć Mount Everestu?
Absolutnie, w ogóle o tym nie myślałem. Może gdyby to był ktoś obcy, to ewentualnie poszedłbym. Ale w tej sytuacji w ogóle nie miałem już ochoty próbować.

Wrócił pan, nie zdobywszy Mount Everestu, a przede wszystkim bez swego towarzysza. Dalej będzie się pan wspinał?
Dlaczego nie miałbym? Te góry nie są niczemu winne. Teraz, oczywiście, w ogóle nie myślę o kolejnych wyprawach, ale wiem, że za jakiś czas to się zmieni. W górach ma się żyć, a nie umierać, lecz niestety i to się zdarza. Smutne to, bo Wiesław miał dopiero 47 lat...

Rozmawiała: DANUTA CHLUP/Głos Ludu
Komentarze: (7)    Zobacz opinię czytelników (0)    Dodaj opinie
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy pozostawionych przez internautów. Komentarz dodany przez zarejestrowanego użytkownika pojawi się na stronie natychmiast po dodaniu. Anonimowy komentarz zostanie opublikowany z opóźnieniem, po jego akceptacji przez redakcję. Komentarze niezgodne z regulaminem będą usuwane.

Uważam, że ludzie mają skłonności do przejmowania się losem tych, którzy w realizacje swoich idei fixe już na samym początku wkalkulowali śmierć. Rozumiem, że osoba walcząca o dobro ludzkości np. mikrobiolog poszukujący antidotum na raka czy inną chorobę w trakcie badań zaraża się i ponosi śmierć! Dla mnie jest bohaterem zasługującym na cześć, uznanie czy jakiś szczególny szacunek a jego odejście budzi żal. Ratownik wodny czy górski podobnie. Idzie w góry czy skacze do wody by ratować inne ludzkie życie a nie po to by zaspokoić tylko i wyłącznie swoje własne potrzeby, że nie powiem fanaberie. Życie ludzkie nie jest mi obojętne, ale nie żal mi tych, którzy przyspieszają jego koniec - sobie na własny użytek i własny rachunek. Jeszcze inaczej jest z tymi, którzy ryzykując własne życie dodatkowo narażają czyjeś życie, zwłaszcza osób, które chcą żyć i tylko mieli pecha, że na ich drodze stanął desperat, który życia nie ceni- patrz pijani kierowcy! Jednocześnie narażają społeczeństwo na koszty: akcje ratownicze itp.
Za duszę zmarłych: wieczne odpoczywanie… Za żyjących: Boże, dodaj nam rozumu!

czy szkodliwy...?

samotnicy ...?

Za chwilę jakis nawiedzony wyskoczy z hasłem że Bóg tak chciał.

Palec Boży - ot co.

Na początku truizm. Wszyscy jesteśmy śmiertelnie chorzy tylko różni ludzie mają różny czas dogorywania. Na czym polega wyższość śmierci na przewlekłą chorobę np. alzheimera nad śmiercią wspinacza górskiego lub żeglarza? Śmierć to śmierć. Czy życie nie jest też więcej warte, gdy przynosi człowiekowi radość? Pozostaje kwestia rodziny, ale czy poważnie chory cukrzyk, który latami drenuje oszczędności i czas rodziny jest bardziej godzien żalu niż wysoko ubezpieczony od ryzyka śmierci wspinacz? Wiem, że wspinacz miał możliwość wyboru Everest czy Śnieżka, ale potencjalny cukrzyk też może wcześniej zabezpieczać się przed chorobą czyli w pewny sensie też miał jakiś wybór.

Do Poprzednika: O przypadkach, które opisuje nikt lub prawie nikt nie pisze. O alpinistach gazety rozpisują się! Dlaczego nie walczymy o tych co giną co roku na drogach a martwimy się katastrofami lotniczymi, czy górniczymi, jakby one były "lepsze czy Ważniejsze"??? Myślę, że zatraciliśmy proporcje zmartwień i troski?

Dodaj komentarz

Zawartość pola nie będzie udostępniana publicznie.
  • Adresy internetowe są automatycznie zamieniane w odnośniki, które można kliknąć.
  • Dozwolone znaczniki HTML: <em> <strong> <cite> <code> <ul> <ol> <li> <dl> <dt> <dd>
  • Znaki końca linii i akapitu dodawane są automatycznie.

Więcej informacji na temat formatowania

Image CAPTCHA
Wpisz znaki widoczne na obrazku.
reklama
reklama