Święta w cieniu ośmiotysięcznikaBaza pod Everestem nocą. Mieszkałem tu przez prawie dwa miesiące. fot. Wojciech Trzcionka Czasami nas zasypywało... fot. Wojciech Trzcionka Jak w kamieniołomie Ciekawi cię, jak wygląda baza pod Mount Everestem, skąd na podbój najwyższej góry świata wyrusza każdej wiosny kilkadziesiąt wypraw z całego świata? Rozbij zimą namiot w kamieniołomie. Tak właśnie tam jest. Baza to wielkie gruzowisko kamieni. Znajduje się na morenie lodowca Khumbu. Wkoło tylko skały i pola panitentów – lodowych tworów o wysokości do kilku metrów. Na najwyższych czasami można zobaczyć trenujących wspinaczy, a na płaskim lodzie ekspedycje… kopiące w piłkę albo grające w golfa. Albo te głazy stojące na częściowo wytopionym lodzie… Przypominają kamienno-lodowe grzyby. Na swój sposób widok to osobliwy, ale na dłuższą metę przygnębiający. W bazie wszystko, oprócz kolorowych chorągiewek modlitewnych i namiotów, które stoją na kamienistych pagórkach, pod nimi, czy przy zamarzniętych oczkach wodnych – jest szare, bure i ponure. To jak kamieniołom zamieniony na biwak. Miasteczko na gruzowisku. Martwo, lodowo, wietrznie i ani śladu roślinności. Jedynymi przyjaciółmi są ptaki – jedne przypominają wróble i są tak zaprzyjaźnione z ludźmi, że po ziarenka tostów wlatują nawet do namiotów, inne – jak małe kruki, podjadają resztki pod namiotem kuchennym. Wkoło tylko góry, ale tej najważniejszej nie widać. Żeby zobaczyć Mount Everest trzeba iść dwie godziny w dół moreny. Bazę otaczają sześciotysięczniki Changri, Pumori, Lingtren, Kumbutse, siedmiotysięcznik Nupste, a za wiecznie ruchomym i trzaskającym lodospadem, którego lodowe seraki pochłonęły ostatnio trzech Szerpów, widać ścianę Lhotse (8501 m). Zrzucasz siedząc Baza to tylko namioty, dziesiątki namiotów różnej wielkości i różnych kolorów. Żeby przejść całą bazę, trzeba poświęcić godzinę. Nie ma tu utartych ścieżek, więc kroczy się po gruzowisku mijając namiot po namiocie, częściowo rozebrany przez turystów rosyjski helikopter, w którym kilka lat temu podczas katastrofy zginęły dwie osoby, szpital prowadzony przez dwie Amerykanki (konsultacja po 60 dolarów), kopczyki modlitewne z różnokolorowymi chorągiewkami szalejącymi na wietrze. Życie płynie tu bardzo sennie. Na jednej trzeciej obrotów. Gdy wspinacze są w bazie, oszczędzają siły na później i raczej snują się od namiotu do namiotu, niż chodzą. Poza tym, na tej wysokości każdy szybszy ruch wiąże się z natychmiastową zadyszką. Nic więc dziwnego, że choć wspinacze zabierają ze sobą do bazy piłki do nogi albo siatkówki, ostatecznie dla rozrywki i zabicia czasu wolą wieczorami zasiąść do szachów, warcabów, albo Chińczyka. To w końcu mniej wyczerpujące „dyscypliny”. Tu nawet przygotowania do wyjścia w górę przebiegają jak gra w warcaby, na pół gwizdka. Każdy rusza się najwolniej jak może, żeby nie tracić cennych kalorii, które będą niezbędne wyżej. A na tej wysokości nawet jak ruszasz się jak mucha w smole, tracisz więcej kalorii, niż na dole podczas joggingu. Miejsce wymarzone dla osób na wiecznej diecie. Maskotki w śpiworach Nasz obóz składał się z piętnastu namiotów członków wyprawy, nepalskiej obsługi ekipy i Szerpów. To kuchnia, mesa, namiot prasowy, prysznic i toaleta. Rozłożone były wkoło kopczyka modlitewnego, a przez środek przebiegała ścieżka, którą codziennie kroczyli turyści, obładowane do granic możliwości jaki oraz portersi, czyli tragarze (w koszach zawieszonych na głowie noszą od coca-coli, przez krzesła, po benzynę). Każdy członek wyprawy maiał żółty, trzyosobowy namiot, a w nim ciepły śpiwór, po kilka karimat, no i prywatne rzeczy, łącznie z maskotkami od rodzin. Tomek Kobielski zabrał z domu Panią Łoś, Martyna Buddę i dwa misie, Janusz Adamski pieska, a kierownik wyprawy Bogusław Ogrodnik małpkę Bejsik pykającą fajkę. Obok namiotów stoły niebieskie beczki z depozytem, w których ekipa trzymała sprzęt wspinaczkowy i prowiant. W sumie była w nich ponad tona sprzętu. Kuchnia to stary, mocno już naciągnięty namiot, pośrodku którego stał ułożony kamienny postument, a na nim piece gazowe, butle i garnki. To jedyne miejsce w obozie, gdzie praca wrzała praktycznie od zmierzchu do świtu. To tu głównie przesiadywali Szerpowie i rozprawiali, czy rankiem będzie dobra pogoda, aby ruszyć w górę. Wyżej niż Alpy W Himalajach panuje właśnie wiosna. Jest jednak dość inna, niż nam znane wiosny. Przynajmniej raz dziennie sypnie śnieg, co kilka dni wieje prawie huraganowy wiatr, a noce są bardzo zimne. W południe słońce grzeje i można się opalać (plus 25 st. C), aby około 20.00 temperatura spadła poniżej 10 st. C. Raz baza niknie we mgle, innym razem w chmurach znikają szczyty nad, albo pod nami. Baza jest na wysokości 5400 m. Wyżej niż europejskie Alpy. Dla wspinaczy groźniejsze niż mróz są jednak lawiny. O tej porze roku schodzą codziennie, z większym bądź mniejszym hukiem, z rożnych stron, co godzinę, dwie, trzy, rzadziej, częściej, bliżej lub dalej. Niektóre lawiny są bardzo widowiskowe, z zapartym tchem wpatrują się w nie nawet doświadczeni i twardzi Szerpowie, którzy przez niejedno w życiu przeszli. Bo lawiny są piękne, ale tylko jeżeli są daleko. Wielkanocna puja Jak wyglądała nasza Wielkanoc pod Everestem? W drugiej części mojej depeszy do Polski tak pisałem: Zaraz uroczystym śniadaniu nadszedł czas na buddyjską ceremonię puja (czytaj: pudża). Zanim nie odbędzie się ta uroczystość, żaden z członków ekspedycji nie może rozpocząć wspinaczki ponad bazę i ruszyć w góry. Przygotowano ołtarz, na którym Szerpowie ułożyli jedzenie, napoje i kadzidełka, a uczestnicy ekspedycji złożyli sprzęt do poświęcenia – raki, czekany, buty, uprzęże, flagi i maskotki, które dostali od rodzin na szczęście. Lama czytał modlitwy i kropił przedmioty zgromadzone na ołtarzu. Każdy dostał do picia miejscowe, gorące piwo chang (w smaku przypominające japońską wódkę sake, też podawaną na ciepło), a na koniec już zimne, typowe piwo jako prezent dla każdego członka ekspedycji od Szerpów. – Do tej ceremonii trzeba mieć naprawdę mocną głowę! – skomentowała ze śmiechem Martyna Wojciechowska, organizatorka wyprawy. Pod koniec, kiedy wszyscy rzucali w górę ryż na szczęście i smarowali twarz mąką na dobrą wróżbę, postawiono maszt z flagami: Polski i Nepalu, a także powieszono odchodzące od masztu buddyjskie chorągiewki modlitewne. Dokładnie w tym momencie na niebie, wokół słońca pojawił się efekt halo – obwódka taka jak tęcza. – To dobra wróżba dla całej wyprawy – stwierdził buddyjski lama. Niezwykłe zjawisko na niebie faktycznie przyniosło nam szczęście. Miesiąc po Wielkanocy cała polska ekipa, w sumie siedem osób, wspięła się na Everest. Bez jednego odmrożenia!
|
reklama
|
ciekawy, lekki, barwny tekst - "lawiny są piękne ale z daleka" - przypomniało mi się jedno w trzech mott do mojego tekstu "Siedem przesłań górskich":
góra patrzy/na mnie/źrenicą skalistego/zbocza/śnimy siebie/nawzajem
albo część VI z niepublikowanych "Siedmiu tchnień górskich": "Olbrzymy nieodbierające życia nieostrożnym, którzy z własnego wyboru uczynili jednak spotkanie z wami ostatnim, w niepochamowanym impulsie odkrywania piękna nieistniejącej tajemncy..."
Gdy spędzaliśmy z mamą minione święta bożonarodzeniowe ("Jaskółcze gniazdo" - Jaworzynka), podczas spaceru w słoneczną pogodę, dzień obdarował wyjątkowym widokiem - piękną tęczą, okalającą, ogromnym, prawie zamkniętym kołem - słońce!
serdeczności w mijającym dniu światecznym oraz na wszystkie dni i noce 2009 roku!
Dosłownie kilka godzin temu chciałem napisać żeby wrzucił Pan jakieś fotki z Everestu (serio). To chyba jakiś znak (tu juz sie nabijam :-) ). Takich artykułów chciałoby się więcej. Ileż mozna ciągle o różnych cudach z czasów rzymskich... 666
Zapachniało przez chwilę w GC wielkim światem i górską przygodą.
Wspaniała relacja dziękuję:))
mi też się podoba, pozdro
moze admin by napisal o otwqartych dyskotekach w czasie zaloby narodowej w cieszynie moowie o zielonej???
Dodaj komentarz