Jak nie plują, to pstrykaszWięcławek do Ustronia przyjechał z Karpacza, gdzie działało aż siedem zakładów fotograficznych konkurujących ze sobą. W uzdrowisku był sam, więc interes szedł świetnie. Jednak za komuny praca do łatwych nie należała. Problemem był nie tylko ciągły brak materiałów fotograficznych, których nie można było zdobyć bez znajomości. – Sprzęt fotograficzny też bardzo różnił się od tego, który mamy obecnie, a odbitki trzeba było przygotować w ciągu pół godziny, zanim ludzie zdążyli zjechać. Liczyła się więc dobra organizacja pracy. Ja i żona pracowaliśmy w ciemni, operator pstrykał zdjęcia, a filmy wysyłał do nas za pośrednictwem gońca. Zasada była taka, że operator nie mógł trzymać filmu dłużej niż osiem minut. Czy go skończył, czy nie, oddawał rolkę gońcowi, który dostarczał ją do ciemni. Tu szybko wywoływaliśmy film, a potem naświetlaliśmy papier i suszyliśmy odbitki, które z gońcem wędrowały na stoisko pod dolną stacją kolejki. Negatywy zawsze były naświetlane na mokro, inaczej nie zdążylibyśmy. Niestety, przez to klisze niszczyły się i większość po zrobieniu odbitek lądowała w koszu. Tylko gdy wiedziałem, że na negatywie jest twarz jakiejś znanej osoby, to go suszyłem i odkładałem – opowiada Andrzej Więcławek. Turyści zazwyczaj chętnie kupowali zdjęcia i nie robili problemu z tego, że ktoś ich z dołu pstryka. Zazwyczaj... – Raz mój operator sfotografował jakiegoś dyrektora, który przyjechał odpocząć w górach ze swoją sekretarką. Jak po zejściu z kolejki zobaczył zdjęcie, od razu je kupił i na naszych oczach podarł. Pewnie bał się, że fotka mogła by wpaść w ręce żony. Innym razem wycieczka radzieckich żołnierzy ukradła nam połowę zdjęć. Potem już zawsze, gdy pojawiali się radzieccy żołnierze, wystawiałem dwóch sprzedawców, żeby łatwiej było upilnować fotki. Za to jak Niemcy przyjeżdżają, to można kapelusz wystawić, tacy uczciwi – uśmiecha się fotograf. W czasie wszystkich tych lat jego zakład wykonał i sprzedał kilka milionów zdjęć. Dzisiaj fotografowaniem turystów zajmuje się syn pana Andrzeja, 46-letni Marek Więcławek. Nie ma tych rozterek, co tata na początku kariery – zdjęcia wykonuje aparatem cyfrowym, więc odbitki są gotowe po pięciu minutach. – Kiedyś zasada była taka, że fotografowało się wszystkich na krzesełkach, jak leci. Mówiłem operatorowi: „Jak na ciebie nie plują, to pstrykasz” i przeważnie 70 proc. sfotografowanych brało zdjęcia. Niektórzy mówili, że z wypadów na Czantorię mają już całą kolekcję fotografii. Dzisiaj jest inaczej. Na 1000 ludzi jadących kolejką przypada 990 aparatów. Fotograf musi więc być trochę psychologiem i mieć wyczucie, komu zrobić zdjęcie. Bo czasu, żeby pytać o zgodę, nie ma. Nigdy zresztą nie było. To jedyna rzecz, która przez te wszystkie lata się nie zmieniła – mówi fotograf.
|
reklama
|
Dodaj komentarz