Psychologia dla średniozaawansowanych – część II.
Hymn do niedojrzałej miłości…
Choćbym miłował całe stworzenie Boże,
Bo…
* - unosi się prawdopodobnie gniewem
Autor – anonim stela.
Miłość w korporacji - II Janusz posuwał się wolno korpokorytarzem, który tylko na wysokości Menedżmentu miał normalne ściany. Reszta urządzona była na zasadzie otwartej przestrzeni, tzw. ołpenspejsu, bez wizualnych i fizycznych barier, wypełnionego zgrupowanymi tematycznie zestawami boxów. Nieco poruszony sytuacją z Grażyną, podążał w stronę męskich toalet, które na szczęście wbrew ogólnej tendencji w Korpo, wciąż były miejscem fizjologicznej intymności. Idąc dumał o tym, że tam w kanciapie, coś poszło nie tak. „Arnold” nie był chyba najlepszym wzorem do naśladowania. Nie powinien „być jak Arnold” chcąc się kochać z kobietą. Cokolwiek inny bohater byłby bardziej funkcjonalny w działaniu, w szczególności wobec kobiet. Zresztą jakoś nie mógł sobie przypomnieć jakiejkolwiek przedstawicielki płci przeciwnej, która powiedziałaby any słowo na temat sexappealu Arnolda Schwarzeneggera. Z zamyślenia wyrwał go impuls. Przystanął. Nie wiedział dlaczego. Odruchowo, intuicyjnie wręcz cofnął się kilka kroków w stronę przypadkowo – jak mniemał - otwartych drzwi do głównego biura Menedżmentu wyższego szczebla. Zajrzał do środka. Na dębowym biurku sekretarki Zarządu stała butelka coca coli z napisem limityt edyszyn. Cokolwiek go to zdziwiło. Widywał cole i pepsi w różnych butelkach i wersjach, jednakowoż nigdy nie spotkał jeszcze limitowanej edycji. Butelka stała, pełna cukru i innych szkodliwych substancji, bezczelnie i wyzywająco, szczególnie wobec dietetycznych nawyków zdecydowanej większości pracowników ołpenspejsu. - No proszę… - pomyślał Janusz – jakaś wyższa forma życia a konsumuje coca colę. Poprzez wyższą formę życia pojmował kadrę zarządzającą korporacji, w szerokim rozumieniu tego słowa. Lecz na czym miała polegać limitowana edycja? Jak się wkrótce miał zorientować - nie napis był tu najważniejszy a kształt. Butelka została wystylizowana na opakowanie po perfumach, takie dizajnerskie. Przypominała kształtem mężczyznę z flakonika Jean Paul Gaultiera. Pijąc napój właścicielka – jak mniemał – musiała tak jakby odgryzać głowę, męską w dodatku, co miało znaczenie symboliczne, w świecie skutych w kulturowe kajdany kobiet i nienawidzących ich mężczyzn. Zaciekawiony cofnął się jeszcze bardziej. W pokoju trwała rozmowa a raczej monolog. Starszy, siwy mężczyzna stojąc snuł swą opowieść. Był nią zachwycony – opowieścią znaczy się – tak, że tracił rozeznanie sytuacji, zapominał w pewnym sensie, że rozmowa jest dialogiem, że fidbak może mu dostarczyć kluczowych informacji o relacji z partnerką. Więc mówił niepowstrzymany jak armia radziecka zmierzająca na Berlin. Wydawało się Januszowi, że jego motto mogło by brzmieć: mówić bez względu na ofiary. Jeszcze krok w tył i na blacie zobaczył kobiecą rękę; paznokcie pomalowane na czerwono wybijały rytmicznie melodię dobrze skrywanej irytacji. Nie była zadowolona z toczącej się jednostronnie konwersacji. Mężczyzna gestykulował, ingerując w przestrzeń zarezerwowaną dla osób najbliższych. I mówił, mówił bezustannie. Janusz wychylił się jeszcze bardziej i zamarł w bezruchu. Wiedział, że powinien iść dalej; kontynuować korporacyjny krok w stronę sanitariatów. Zatrzymanie się w tym miejscu i obserwacja przestrzeni nie przeznaczonych dla niego, niczym dobrym nie mogła się zakończyć. Ta kobieta albowiem nie przynależała do niego. Przynależała do Menedżmentu wyższego stopnia i nie ma co ukrywać, że tym Menedżmentem był Zarząd. Janusz co prawda nigdy Zarządu nie widział lecz obdarzał go należytą estymą, wprost proporcjonalną do kwadratu odległości od boxu w ołpenspejsie. Kobieta przerzuciła wzrok ze starszego intruza na Janusza. Lecz jej spojrzenie chyba tylko podążało za wcześniejszą intuicją, szepczącą jej, że znajduje się w komunikacyjnym trójkącie. Gdy wstała, podnosząc się lekko na swoich długich nogach, zawładnęła przestrzenią. Wyszła zza biurka i podeszła do drzwi; czerwono – czarna orgia kolorów i kształtów hipnotyzowała otoczenie. Janusz zastygł w bezruchu. To tak wyglądają marzenia – przemknęło mu przez głowę - które nigdy się nie spełniają, tak smakuje głód, który nigdy nie będzie zaspokojony. Drzwi zasunęły się a Janusz poczuł się podwójnie odseparowany: od butelki coca coli ala Jean Paul Gaultier i niebiańskiej istoty za dębowego stołu. ……………………. - Ani słowa o sytuacji w kanciapie Ty korpozjebie – warknęła cicho Grażyna, akurat w momencie jak Janusz, oszołomiony i zmieszany zasiadł w boxie przeznaczonym dla takich jak on, korporacyjnych trybików w skomplikowanej maszynie do zarabiania pieniędzy. Na te słowa Janusz skulił się cieleśnie, zanurkował sam w sobie oraz fizycznie, chowając się przed wzrokiem Grażyny poniżej poziomu odgradzającej ich ścianki. Ta widząc to odpuściła i oddała się czynnościom pracowniczym. Poranek upływał pod znakiem plotek dotyczących rzekomego zniknięcia starszego Pana w Korpo. Wizyta Policji dostarczyła wiedzy, że ostatnio widziano go wchodzącego do głównego korytarza. Janusz pomyślał przez moment i szybko skojarzył dwa odległe o jeden dzień punkty w czasoprzestrzeni. Jako że nikt nie wspominał o obecności poszukiwanego w biurze Zarządu, uznał, że fakt ten umknął wszystkim, oprócz niego. W okolicach lanczu pojawiła się Pani Kanapka, czyli korporacyjna fud suplajerka vel. maszyna wendingowa. - Co tam dzisiaj na palecie? – zapytała Mariolka oblizując usta. - Bezglutenowy Sandłicz z jarmużem, wegetariańska tarta z duszonym bakłażanem i himalajską solą oraz karpaccio z buraka. Menu szybko zdobyło zrozumienie i właściwie oświecony target. - Co dla Ciebie? Pani Kanapka niespodziewanie podeszła do skulonego Janusza i zawiesiła na nim znak zapytania. - Jaa… dzisiaj nie jestem głodny – odparł zaskoczony Janusz. Ola – bo tak miała na imię Pani Kanapka - zawsze była dla niego miła. Empatyczna, ciepła i kulturalna od urodzenia. Karmiąca. Taki typ kobiety. - Janusz już dzisiaj skonsumował schabowego – ze wschodnich rubieży ołpenspejsu dobiegł głos Karola, metroseksualnego herubina ala Zac Efron. - A kto wczoraj wpierdalał golonko w gospodzie „U Mariana” hę? - zapytała Karola w odwecie, anonimowa singielka z kresów północno-zachodnich. Ołpenspejs wypełnił się wielobarwnym rechotem a znad tafli boxów, to tu to tam wychyliły się ciekawe spojrzenia. - To miasto jest takie małe – dodała nieco filozoficznie Natali – jestem taka very eksajted. - Kurewsko małe – rzuciła Grażyna wciąż jeszcze posyłając Januszowi gniewne spojrzenia. - Nie wyglądasz najlepiej – Ola pochyliła się nad Januszem – dbaj o siebie. Oddaliła się z przesuwnym stolikiem w stronę bardziej zdecydowanego targetu.
MEREDITH Kolejnego dnia przechodząc obok ulokowanej za dębową barierą piękności, zdecydował się - wbrew sobie, zdrowemu rozsądkowi oraz zasadom współżycia społecznego - otworzyć drzwi. Meredith – bo jak się wywiedział, tak miała na imię - siedziała za wysokiej klasy dębowym biurkiem i nawet nie oderwała wzroku od ekranu komputera. Na stole zauważył znaną butelkę i schowany za nią dyskretnie kruasant. - Coca cola i gluten – powiedziała Meredith idąc za jego wzrokiem – podstawa pożywnego śniadania. - Co nas nie zabija to nas wzmacnia – pochwalił się wyższym poziomem mądrości Janusz. - No… proszę… - uśmiechnęła się lustrując gościa - mamy tu bystrzaka. Odchyliła głowę do tylu łapiąc kosmyk, który ruchem wahadła pozostał przez chwilę zawieszony, trzymała go w palcach bawiąc się nim. Gdy włożyła go do ust zalotnie - podniosła wzrok. - Policja szukała dzisiaj starszego pana, który podobno był widziany w naszej korpo, wiesz coś o tym? - Nie widziałem nikogo takiego – powiedział Janusz - jak sobie coś przypomnę to dam znać, policji oczywiście. Powiedział to odruchowo. Te słowa nie były potrzebne. Teraz ona już wiedziała, że on wie o starszym panu i on wiedział, że ona wie, że on wie a to w jego ocenie nie była sytuacja komfortowa. Czarne jak świeżo sfedrowany węgiel źrenice zwężyły się wysypując armię zimnych jak wnętrze lodowca sztyletów; pochyliła się lekko wbijając paznokcie w dębową twardość; fotel zaskrzypiał od gotowości do ataku i tylko... w ostatniej chwili wróciła jej kontrola. Znowu na twarzy zagościł uśmiech. - Nie omieszkaj dać mi znać – powiedziała z wymuszoną obojętnością i przerzuciła uwagę na ekran komputera. Mimo to Janusz idąc w stronę drzwi czuł na swoich plecach dziesiątki szponów zdzierających z niego skórę. …………………….. Wieczorem nie mógł zasnąć. Meredith stała się w jego oczach archetypem piękna. Przy takiej kobiecie prawdziwy mężczyzna może poczuć się zdobywcą – rozmarzył się na moment - lecz problem w tym, że dla Janusza zdobycie Meredith byłoby jak wspinanie się na Mount Everest. Chociaż on - czyli Janusz - mógłby zagrać jakąś inną życiową rolę, oczywiście gdyby ją wcześniej znalazł. Mógłby zdobyć Meredith jak filmowy amant z najwyższej półki i się z nią pokazywać i budzić zazdrość przedstawicieli tego samego gatunku. Jednak w swoim marnym – jak mu się w tym momencie objawiło – życiu, oglądał tyko filmy akcji. A doświadczenie z Grażyną – tu się nieco skurczył na samą o Grażynie myśl – uczy, że bohaterowie tych filmów w kluczowych scenach okazują się nieprzydatni, bezradni wobec delikatnej specyfiki relacji męsko-damskich i towarzyszących im dylematów. Zasnął z jej obrazem pod powiekami ( Meredith a nie Grażyny ), lecz sen przyniósł znany lęk, matczyne piersi w akcji i wielką butelkę, co to ssania się nie bała. Schronienie znalazł w toalecie męskiej, gdzie ukoiła go muszla klozetowa mieniąca się wewnątrz kolorami tęczy, zupełnie takiej, jak na Placu Zbawiciela. Ciąg dalszy nastąpi...
|
reklama
|
Czekam na kolejny odcinek. Pozdrawiam!
Super! Czekam na dalszą część.
"Janusz posuwał się wolno....."
Zbyt wolno!
Dodaj komentarz