Adam Sikora: Retrospektywa to wcale nie koniec (wywiad)Sam nie wiem, jak to się stało. I może dobrze, ponieważ w zeszłym roku miałem wrażenie, że taka retrospektywa to już trumna, koniec. A tu po roku okazuje się, że jeszcze żyję, i to nawet aktywnie, że jestem w stanie jeszcze coś ruszyć. I to dla mnie optymistyczna wiadomość (śmiech). Kino na granicy na pewno nie jest najbardziej prestiżowym festiwalem na świecie, a jednak mimo to regularnie pan tutaj przyjeżdża. Dlaczego? Po pierwsze, mam sentyment do tego miasta, jestem z nim związany od lat, tutaj przecież przez pewien czas się uczyłem. Potem były Nowe Horyzonty, które ugruntowały mnie w odczuwaniu Cieszyna. A następnie "Kino na Granicy" - to festiwal, który daje możliwość zobaczenia czeskiego kina, które niestety wciąż jest w Polsce mało obecne. A to interesujące, momentami wybitne kino. Zawsze można tutaj zobaczyć zarówno najnowsze kino czeskie jak i intrygujące retrospektywy twórców tworzących przed laty. Naprawdę zobaczyłem tu mnóstwo znakomitych filmów, do których pewnie nigdy miałbym szans dotrzeć, gdyby nie ten festiwal. W ogóle jest miło na przeglądzie, w końcu przypada na wiosnę, gdy wszystko dookoła się budzi. Ostatnio jestem częstszym gościem w Cieszynie, realizujemy bowiem "Wszystkie kobiety Mateusza" i miasto odgrywa w nim pewną filmową rolę. Filmy, które w ostatnim roku wyszły spod pańskiej ręki, mocno zaistniały w świecie, były nagradzane na międzynarodowych festiwalach. Jak choćby "Essential Killing", stworzony wraz z Jerzym Skolimowskim - film szeroko komentowany zarówno w Europie jak i Stanach Zjednoczonych. Ten film okazał się dużym sukcesem, nagrodzono go przecież m.in. w Wenecji. Jego materią jest w dużej mierze obraz, to on buduje nastrój. Stąd moja ogromna satysfakcja - miałem przecież swój duży udział w tym projekcie. "Essential Killing" wywołuje różne reakcje, pojawia się także bardzo silna perspektywa polityczna. Było to dla pana zaskoczeniem? Rzeczywiście zeszłoroczna premiera filmu zbiegła się z kolejną rocznicą ataku na World Trade Center. W tym czasie pojawiło się również wiele artykułów o obozach dla Talibów na Litwie, starano się potwierdzać istnienie takich obozów również w Polsce. Prawdopodobnie była to przypadkowa zbieżność. Z tego co wiem, Jerzy Skolimowski nie chciał robić filmu politycznego, perspektywa obozu dla Talibów była pretekstem do opowieści o losie, o sytuacji pojedynczego człowieka, nikt nie chciał tworzyć jakiejś politycznej metafory. Splot tych okoliczności spowodował jednak, że gdzieś zaczęto podkreślać warstwę polityczną filmu. W Polsce spotkałem się też z opiniami, że ten film jest antypolski, co kompletnie mnie zaskakuje. Pojawił się zarzut, że wszystkie osoby tam występujące i mówiące w języku polskim to dewianci, alkoholicy. A to też nie była intencja pana Jerzego, bo przecież na świecie nikt tego filmu nie identyfikuje z Polską, a sam język, jakim posługuje się część bohaterów, jest nierozpoznawalny. Intencją reżysera było, by umieścić akcję gdzieś w Europie Środkowo-Wschodniej, nie konkretyzując miejsca. Jednak ta polska wrażliwość na siebie spowodowała, że spotkałem się z takimi zaskakującymi opiniami. PISALIŚMY: Cieszyn: Pierwszy tydzień na planie filmu "Wszystkie kobiety Mateusza" Na przeglądzie zobaczymy także "Młyn i krzyż" Lecha Majewskiego, film, wokół którego, nim pojawił się na ekranach, obrosły legendy. Udział hollywoodzkich gwiazd, wykorzystanie najnowszych technologii. Traktuje pan "Młyn i krzyż" jako swój film? Mam tutaj pewną rezerwę, może nie w odniesieniu do samego filmu. Mój udział w tej produkcji był bowiem wybitnie techniczny. Lech Majewski poprosił mnie o współpracę i w tym przypadku miałem pewność, że reżyser ma już określoną i wyrazistą jego artystyczną wizję. To film, który powstawał na styku materiału zdjęciowego i całej skomplikowanej postprodukcji. Moja zasługa w przypadku tego filmu nie jest więc duża. Nie zabraknie jednak bardziej autorskich pańskich projektów filmowych, w programie znajdują się przecież: "Ewa", "Paweł" oraz "Wydalony". To są rzeczywiście bardzo "moje" filmy. "Ewę" zrealizowaliśmy z Ingmarem Villqistem, znakomitym dramatopisarzem i reżyserem. To film społeczny i, choć zabrzmi to trochę głupio, jesteśmy z niego zadowoleni. Uważamy, że wszystko tutaj się udało. Przez dłuższy czas ten film żył jedynie rytmem festiwalowym, udało się jednak znaleźć dla niego dystrybutora i do kinowego obiegu trafi pod koniec września, jesienią, i to dobra data, bo to smutne i ciemne kino (śmiech). "Wydalony" to z kolei kino inspirowane twórczością Samuela Becketta, mój bardzo autorski film. Będzie niebawem pokazywany w Moskwie i na ten pokaz wybiera się poeta Krzysztof Siwczyk, odtwórca głównej roli. W stolicy Rosji zostanie zaprezentowany w kinie, na którego ekranie przed wielu laty swoją premierę miał "Potiomkin" Sergiusza Eisensteina. I to być może jakaś parabola, puenta, początek i koniec kina (śmiech). A ciekawostką jest to, że w jury moskiewskiego festiwalu zasiądzie rosyjski reżyser, który też kiedyś zrobił, podobno bardzo interesujący film, inspirowany właśnie Beckettem. Natomiast "Paweł" to bardzo osobista, jedna z ostatnich wypowiedzi poety Pawła Targiela, z którym rozmawiałem w ostatnich tygodniach przed jego śmiercią. Prezentacje tego filmu na festiwalach pokazały jednak, że film nie jest tylko wartością dla osób, które Pawła znały i miały okazję z nim pracować czy go spotykać. "Paweł"ma wymiar uniwersalny i w chwili, gdy poruszamy uniwersalne tematy, nie ma znaczenia to, czy się go zna czy też nie. Ludzie wychodzą z kina naprawdę poruszeni jego refleksją na temat śmierci. Rozmawiał: MARCIN MOŃKA
|
reklama
|
Dodaj komentarz